Feliks Falk. Reżyser filmowy i teatralny, autor scenariuszy filmowych, sztuk scenicznych, telewizyjnych i słuchowisk radiowych. Współtwórca nurtu zwanego 'kinem moralnego niepokoju". Także malarz i grafik. Absolwent warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych (dyplom 1966) i PWSFTviT w Łodzi, gdzie ukończył reżyserię w 1974 roku. Dzienniki zamieszczą teksty intelektualistów, historyków o bohaterstwie Polaków podczas II wojny światowej. Wśród autorów będą prezydent Andrzej Duda oraz premier Mateusz Morawiecki. Badacze są zgodni, że ofiary bezpośrednich działań wojennych (żołnierze i cywile) to mniej niż 10 proc. ofiar. Natomiast większość to ofiary IV. Prawo ofiary jako strony postępowania karnego do wymiaru sprawiedliwości 17. Ofiara ma prawo do swobodnego dostępu do wymiaru sprawiedliwości. Ofiara ma prawo w granicach przewidzianych w ustawie w sposób wolny od jakiegokolwiek przymusu lub oporu kształtować swoje interesy prawne (art. 6 KE). 18. ofiary w Dzień Dobry TVN. Wejdź i przeglądaj ciekawe artykuły, wiadomości, materiały wideo oraz porady ekspertów. Lublin: Fala i korupcja w wojsku - RMF24.pl - Prokuratura wojskowa postawiły zarzuty trzem żołnierzom zawodowym z jednostki wojskowej na Majdanku w Lublinie. Zarzuty dotyczą fali i korupcji. ofiary w międzynarodowym prawie karnym. Za konieczne uznano natomiast zebranie wniosków płynących z poszczególnych „mikro-analiz”, które dopiero wspólnie tworzą swoistą „mozaikę” stanowiącą nie tylko o jednostkowych aspektach pozycji ofiary w tym systemie normatywnym, lecz o jej statusie prawnym jako takim. IV. jN3rgmC. Zbombardowane domy, szpitale, miasta odcięte od energii i wody, ludzie zabijani na ulicach, rozstrzeliwani, gwałcone kobiety - codziennie zalewa nas kolejna fala zbrodni w Ukrainie. próbuje znaleźć w tym upiorną logikę rosyjskiej agresji, opisać jej formy, uporządkować to, co wiemy To, co robią rosyjskie wojska nie zaskoczyło być może śledzących „osiągnięcia” tej armii na Kaukazie czy w Syrii. Dla zdecydowanej większości opinii publicznej na Zachodzie jest to jednak szok – na pełną skalę atakowana jest ludność cywilna, bombardowane szkoły i szpitale, dochodzi do sumarycznych egzekucji, gwałtów, morderstw, wywózek do Rosji oraz plądrowania i wywożenia wojennych łupów. Nie mamy jeszcze pełnego obrazu zbrodni rosyjskiej armii – bada je ukraińska prokuratura, ale także dwa międzynarodowe trybunały. Na wyzwolonych obszarach na północy kraju w zebraniu śladów pomagają francuscy eksperci. Przede wszystkim nie wiemy, co dzieje się w Mariupolu, mieście najstraszniej potraktowanym przez Rosjan – odciętym od energii, żywności i komunikacji, ciężko bombardowanym już od samego początku inwazji. Ukraińskie władze mówią o dziesiątkach tysięcy zabitych, a teraz oskarżają Rosjan, że przywieźli do Mariupola mobilne krematora, ekshumują ofiary i palą je, tuszując ślady swoich zbrodni. Mariupol – zagłada miasta Los Mariupola został zapewne przypieczętowany z kilku powodów. Po pierwsze, należy do obwodu donieckiego i jest „oknem na świat” Donbasu. A to po Donbas, obwody doniecki i ługański, Putin wyciągnął ręce najpierw, doprowadzając do powstania tam w 2014 roku separatystycznych republik. I wtedy udało mu się Mariupol zdobyć, ale nie utrzymać – z miasta oddziały separatystów wyparł batalion Azow, którego trzonem byli wtedy kibice z charkowskiej żylety oraz neonaziści. Dziś pułk Azow to część ukraińskiej Gwardii Narodowej, a legenda bitnego oddziału przyciągnęła do niego ludzi o różnych poglądach. Dla rosyjskich propagandystów jest jednak symbolem „nazistowskiej” Ukrainy, którą trzeba zniszczyć. Półmilionowy Mariupol stał się więc celem najbardziej brutalnej rosyjskiej operacji w Ukrainie. Jak pisze rządowy ukraiński portal informujący o rosyjskiej agresji – i co potwierdzają niezależne źródła – 1 marca siły rosyjskie domknęły oblężenie miasta i tego samego dnia zbombardowały miejskie magazyny żywności. Dzień później Rosjanie zniszczyli sieci dostarczające energię elektryczną do miasta, pozostawiając je bez prądu i ogrzewania oraz zbombardowali ujęcia wody – pozbawiając miasto i tego. Zniszczona została również główna remiza straży pożarnej i gazociąg. Wszystko jednego dnia. Mieszkańcy Mariupola zostali również pozbawieni możliwości komunikowania się – Rosjanie zniszczyli wieże komunikacyjne. I wtedy rozpoczęło się bezlitosne bombardowanie miasta – jego symbolem jest atak na mariupolski teatr, w którego ruinach mogło zginąć 300 osób. Zbombardowany został również ośrodek sportowy z basenem i szkoła artystyczna (liczba ofiar nieznana), gdzie także schronili się mieszkańcy oraz szpital położniczy. W tej chwili władze ukraińskie oceniają zniszczenie Mariupola na 95 proc. „Zostaliśmy w mieście, bo wierzyliśmy, że może się obronić. Wierzyliśmy w to tak bardzo, że uważaliśmy tych, którzy wyjechali, za zdrajców. Ale myliliśmy się. Nikt nie wyobrażał sobie tego, co zaczęło się później. Widzieliśmy wojnę w 2014 roku. Ale teraz to nie wojna, to zniszczenie” – mówiła ukraińskiemu portalowi mieszkanka Mariupola Kateryna Ilczenko. Ludzie umierali nie tylko na skutek ostrzału, ale z wyziębienia, głodu, stresu i braku możliwości leczenia. Chowano ich na podwórkach, na trawnikach – jeśli bliscy lub sąsiedzi mieli siłę i możliwości, żeby to zrobić. Dziennikarze agencji Associated Press, którzy do połowy marca dokumentowali rosyjskie zbrodnie, a potem zostali ewakuowani przez ukraińskie wojsko, sfilmowali zwłoki leżące pod ścianą na korytarzu jednego ze szpitali. Nie było komu ich pochować. Rosjanie ostrzeliwali również kolumny ludzi uciekających z miasta – świadkowie twierdzą, że kiedy 6 marca obie strony porozumiały się co do korytarzy humanitarnych, którymi mieszkańcy Mariupola mieli wyjechać z miasta, na ruszające samochody spadły rakiety Grad. To jeszcze nie koniec fali zbrodni w Mariupolu – mowa jest o gwałtach i o przymusowych wywózkach ludności. Władimir Putin podpisał dekret, zezwalający na przesiedlenie osób z zajętych terenów w głąb Rosji – tak, jak robił to Stalin. Według ukraińskich źródeł dzieci, które straciły rodziców, mają być w przyśpieszonym tempie adoptowane przez obywateli Federacji Rosyjskiej. Ukraińska ombudsmanka Liudmyła Denisowa informuje, że ponad 400 osób z Mariupola, w tym 147 dzieci trafiło do obozu w pobliżu rosyjskiego miasta Penza. To miejsce, w którym składowano do tej pory starą radziecką i rosyjską broń chemiczną i istnieje niebezpieczeństwo, że środowisko jest tam skażone. Ile osób zginęło lub zmarło w wyniku oblężenia, ile zostało rannych, ile wywiezionych? Zapewne dopiero po wojnie będzie można to określić z większym prawdopodobieństwem. Jeśli informacje o paleniu ciał przez Rosjan się potwierdzą, część ofiar będzie musiała zostać uznana za zaginione. Czernihów, Izium, Kramatorsk, Charków Te miasta spotkał los nie tak straszny jak Mariupol, jednak i w nich sytuacja mieszkańców była lub jest tragiczna. Czernihów to niewielkie miasto, ale jedno z najstarszych na Rusi, czego świadectwem do dziś są piękne średniowieczne cerkwie. Nie było okupowany, ale oblężony – i już to według lokalnej administracji kosztowało życie 700 cywilnych jego mieszkańców. 🚨New Investigation: Our Eyes on Russia team have verified the presence of a series of mass graves in the Yalivshchyna forest near Link below and THREAD👇 Centre for Information Resilience (@Cen4infoRes) April 10, 2022 Podobnie jak w przypadku Mariupola, Rosjanie zaczęli od ostrzelania miejsca, w którym znajdowało się centrum pomocy dla potrzebujących. Rozpoczęli również ostrzał celów cywilnych – trafiony został szpital i przedszkole. Najbardziej dramatyczne wydarzenie miało miejsce 16 marca – rakieta trafiła w kolejkę ludzi stojących po chleb. Zginęło 14 osób, rannych został ponad 100. Podobnie ciężki los spotkał Izium w obwodzie charkowskim – zanim jeszcze miasto zostało zdobyte przez Rosjan na początku kwietnia. Według raportu Amnesty International i innych źródeł Izium został prawie całkowicie zniszczony, mieszkańcy musieli ukrywać się w piwnicach, większość z nich pozbawiona została prądu, gazu, ogrzewania i sieci komórkowej, brakowało wody i żywności. W ataku na dworzec kolejowy w Kramatorsku, gdzie rakieta Toczka-U uderzyła 8 kwietnia w tłum ludzi czekających na pociąg ewakuacyjny, zginęło 57 osób, w tym pięcioro dzieci (tu poszlaki wskazują, że celem miał być transport broni). Wciąż ostrzeliwany jest również Charków, drugie co do wielkości miasto Ukrainy. Podczas ostatniego ataku na centrum miasta 17 kwietnia zginęło pięć osób. Jak pisze w swoim raporcie misja OBWE w Ukrainie, zgodne z prawami wojny jest atakowanie celów, w których znajdują się obiekty lub oddziały wojskowe. Autorzy podkreślają jednak, że nie jest możliwe, by aż w tylu zniszczonych budynkach mieszkalnych, szpitalach czy szkołach stacjonowali ukraińscy żołnierze, ukrywano broń, amunicję czy np. naprawiano czołgi. Podsumowanie rosyjskiej strategii wobec oblężonych i atakowanych miast wygląda więc następująco: zniszczenie zapasów żywności;odcięcie kanałów komunikacji;zniszczenie infrastruktury (dostępu do wody, prądu, gazu);bombardowanie budynków mieszkalnych, szpitali,blokowanie lub ostrzeliwanie korytarzy humanitarnych,przymusowe wywózki w głąb Rosji, adopcje dzieci. Bucza, Hostomel, Irpień, Motyżyn Tereny na północ i zachód od Kijowa, zajęte przez Rosjan na początku inwazji i „oddane” po miesiącu, kiedy okazało się, że ukraińskiej stolicy nie uda się zdobyć, zostały potraktowane szczególnie okrutnie. Z opowieści wielu osób, które przeżyły ten czas pod okupacją, wynika, że przynajmniej w ostatniej fazie obecności rosyjskich wojsk ich ataki na cywilów były spowodowane złością i frustracją z powodu własnych porażek, a także pragnieniem zemsty. Najpierw zginęli ci, którzy próbowali uciekać przed nacierającymi siłami rosyjskimi – drogi w kierunku Kijowa były usiane ostrzelanymi z czołgów samochodami. Najwyraźniej Rosjanie strzelali do każdego zbliżającego się pojazdu. Dziennikarz „Polityki” Paweł Reszka tak o tym pisał: „Gdyby ktoś mnie zapytał o jeden obrazek z tej wojny, opowiedziałbym o samochodzie. Widuję ich setki. Niewielki z białą wstążką zawiązaną wokół lusterek i z napisem »Dzieci« na szybie. Karoseria posiekana kulami. W środku koce, dokumenty, krew na tapicerce. Inne spalone, zmiażdżone gąsienicami, porzucone w rowach”. Podobnie jak w przypadku bombardowania budynków mieszkalnych, szkół i szpitali powtarzalność tych sytuacji każe podejrzewać, że nie wszyscy uciekający mogli zostać odebrani przez żołnierzy jako potencjalne zagrożenie. Niektóre z samochodów były oznakowane, np. napisem „dzieci”. O tym, co odkryto w najbardziej doświadczonym przez Rosjan mieście, Buczy, pisaliśmy obszernie tutaj. W skrócie: Rosjan zezłościł ukraiński kontratak i zniszczenie kolumny czołgów w samym środku miasta, obawiali się kolejnych;żołnierze przeszukiwali domy w poszukiwaniu byłych żołnierzy walczących w Donbasie i terytorialsów – rozstrzeliwali ich na miejscu;zwłoki zabitych leżały na ulicach i na podwórkach tygodniami, bo Rosjanie nie pozwalali ich pochować. Ukraińskie władze podają, że na terenach wokół Kijowa do tej pory znaleziono 900 ciał, z czego 90 proc. nosi ślady postrzelenia. W samej Buczy zebrano ich ponad 400. Od czasu powstania tego tekstu pojawiło się jednak wiele nowych szczegółów, które dopełniają tragicznego obrazu. Wiemy, że w Buczy snajperzy strzelali do do ludzi, którzy wychodzili z domu po wodę i coś do jedzenia. Sanitariuszka z miejscowego szpitala Liudmyła Skakałowa opowiadała „Guardianowi”, że Rosjanie wezwali kiedyś karetkę tylko po to, żeby wywabić i zastrzelić jej kierowcę i terytorialsa. „The New York Times” postarał się zrekonstruować przebieg wydarzeń w Buczy na podstawie rozmów z mieszkańcami, którzy pozostali w swoich domach lub nie zdążyli się ewakuować. Dziennik również pisze o tym, że kilka dni po zniszczeniu kolumny czołgów i wozów opancerzonych na ulicy Wokzałnej (Dworcowej) pojawiły się w mieście rosyjskie posiłki, i były to oddziały o wiele bardziej agresywne niż ci, którzy dotarli do miasta pierwsi. Założyli bazę w budynku mieszkalnym za szkołą średnią przy tej samej ulicy i na jej dachu umieścili snajpera. Główną kwaterę urządzili w fabryce szkła nad rzeką Bucza, która oddziela tę miejscowość od leżącego bliżej Kijowa Irpienia. „5 marca snajper zaczął strzelać do wszystkiego, co się poruszało na wschód od szkoły. 11 marca na ulicy i na chodniku leżało co najmniej 11 ciał, jak pokazały zdjęcia satelitarne” – pisze „The New York Times”. Ciała z ulicy Jabłuńskiej sfilmowali Ukraińcy wjeżdżający do miasta po wycofaniu się z niego Rosjan. Nikt ich nie pochował, bo każda próba podejścia do zabitych mogła skończyć się śmiercią. Jednak nie wszyscy zabici padli z rąk snajpera – jest również film z drona pokazujący, jak rowerzysta wyjeżdża na skrzyżowanie prosto pod lufę czołgu, który do niego strzela. Trzech mężczyzn miało związane ręce – zostali rozstrzelani. Powracający do miasta i nowi przybysze – żołnierze, dziennikarze, policja i prokuratura odkrywali w domach i na podwórkach dramatyczne widoki. Emerytowany inżynier Wołodymyr Szepytko zastał swój dom splądrowany, pełny śmieci i butelek po piwie. A w piwnicy pod ogrodową szopą leżały zwłoki młodej kobiety – w futrze na nagim ciele. Strzelono jej w głowę. W domu policja znalazła potem zużyte prezerwatywy i opakowania po nich. Kiedy pod koniec marca siły ukraińskie rozpoczęły kontrofensywę, by wyprzeć Rosjan spod Kijowa, rosyjskie dowództwo podjęło decyzję o wycofaniu wojsk. Świadkowie opowiadają, że wtedy rozstrzelano mężczyzn przetrzymywanych w piwnicy jednego z budynków – najprawdopodobniej przez rosyjskie FSB, służbę bezpieczeństwa. W całej Buczy znaleziono potem ciała 15 mężczyzn ze związanymi z tyłu rękami, na których dokonano egzekucji. Nie wiadomo, dlaczego rosyjscy żołnierze zabili pięcioosobową rodzinę, a potem próbowali spalić ich zwłoki. Znaleziono je na podwórku jednego z domów. Ukraińskie źródła podają, że spalone szczątki trzech kobiet znaleziono również przy drodze do Kijowa – i tu można podejrzewać próbę ukrycia gwałtu i morderstwa. Cały świat obiegły zdjęcia częściowo tylko zakopanego w piachu ciała starosty wsi Motyżyn Olhy Suchenko, jej męża i syna. Na zwłokach widać było ślady tortur. Świadkowie twierdzą, że była to zemsta za zniszczenie przez siły ukraińskie ciężarówki i wozu bojowego. Współpracownicy Saszko Brama i Maria Jasińska rozmawiali w Motyżynie z Olehem Bondarenką, protestanckim pastorem, który został zatrzymany przez Rosjan i zabrany do bazy na ekologicznej farmie. Bondarenko był torturowany, żołnierze powiedzieli mu, że Suchenko zginęła, bo współpracowała z ukraińskim wojskiem. Opowieść Oleha Bondarenki: Rodzinę Suchenków zatrzymano następnego dnia po tym ataku; tego samego dnia rosyjski transporter opancerzony przejechał przez wieś, strzelając na prawo i lewo. Zginęło co najmniej 20 osób. Z kolei we wsi Buzowa na wschód od Kijowa odkryto masowy grób zawierający zwłoki co najmniej 50 osób. "По всей дороге от Березовки до Дмитровки более 50 человек погибли. Расстреливали в упор". В поселке Бузовая в Киевской области, который недавно был освобожден от российских войск, обнаружена еще одна могила с десятками тел, жители рассказывают также о десятках убитых на дороге: Настоящее Время (@CurrentTimeTv) April 10, 2022 Starosta leżącej nieopodal Dmitriwki Liudmyła Zakabluk opowiada na tym filmie, że pomiędzy jej wsią a miejscowością Bereziwka (dzieli je nieco ponad 30 km) Rosjanie rozstrzeliwali ludzi leżących w tym grobie. Mówi też o samochodzie, w którym leżą spalone zwłoki 17-latka, „tylko kości zostały”. Gdzie indziej w zaatakowanym samochodzie z człowieka „została ręka i noga”. Jeśli podsumować działania rosyjskich żołnierzy w miejscowościach wokół Kijowa (nigdy nie udało się im domknąć oblężenia od południa), można wyróżnić wiele sytuacji stanowiących zbrodnię wojenną lub naruszenie praw i obyczajów wojennych. intensywny ostrzał rakietowy i bombardowanie celów cywilnych, także w samym Kijowie (i praktycznie we wszystkich miastach leżących blisko rosyjskiej granicy: Czernihowie, Sumach, Charkowie oraz w Donbasie). W miejscowości Borodzianka, gdzie toczyły się ciężkie walki, z ruin zaatakowanego bloku mieszkalnego wydobyto już kilkadziesiąt ciał;ostrzał cywilnych pojazdów;ostrzał snajperski, w którym celem jest głównie ludność cywilna;czystki w domach połączone z egzekucją mężczyzn w wieku poborowym;egzekucje byłych żołnierzy i terytorialsów;podpalanie zwłok zabitych cywilów;gwałty zakończone zabiciem ofiary;gwałty, których ofiary przeżyły (ukraińska ombudsmanka Liudmyla Denisowa zbiera informacje o wszystkich przypadkach gwałtów dokonanych przez żołnierzy. Jeden z najbardziej dramatycznych przypadków – grupa kobiet i dziewczynek trzymanych w piwnicy przez 25 dni. Dziewięć z nich miało zajść w ciążę);tortury. Do tej długiej listy należy jeszcze dodać wszechobecny szaber – domy w miejscowościach na północ od Kijowa są zniszczone i splądrowane. Dzięki kamerze zainstalowanej w punkcie nadawania paczek w białoruskim Mozyrzu oraz pracy hakerów wiemy, że Rosjanie wysyłali do domu dziesiątki kilogramów zrabowanych dóbr. Żona jednego z żołnierzy wystawiła nawet na sprzedaż wiertarkę z adnotacją, że „mąż przywiózł ją z operacji specjalnej w Ukrainie”. Chersoń, Melitopol, Berdiańsk, Enerhodar Te miasta są pod rosyjską okupacją i tak naprawdę niewiele wiemy, co się w nich dzieje. Rosyjska niezależna dziennikarka Jelena Kostiuczenko opublikowała reportaż z Chersonia, przytacza w nim relację uprowadzonego przez rosyjskie organy bezpieczeństwa dziennikarza Olega Baturina. Wraz z innymi osobami był on przesłuchiwany w gmachu policji i bity. W mieście „zaginęły” 44 osoby – weterani, funkcjonariusze ukraińskiej służby bezpieczeństwa, aktywiści. Kostiuczenko ustaliła, że przetrzymywani byli w tajnym więzieniu. Uprowadzony został również mer Melitopola Iwan Fiodorow, później wymieniony przez władze w Kijowie na rosyjskich jeńców. OBWE w swoim raporcie zwraca uwagę na dwa incydenty, podczas których wojska okupacyjne otworzyły ogień (Skadowsk), albo obrzuciły granatami hukowymi (Chersoń) ludzi pokojowo demonstrujących przeciwko okupacji. ONZ do 31 marca miało informację o 24 aresztowanych przedstawicielach lokalnych władz, z których 13 zostało potem zwolnionych. Rosjanie aresztowali również 21 dziennikarzy i aktywistów sprzeciwiających się okupacji. W tych miastach i w ich pobliżu nie toczą się ciężkie walki. Leżą również (może z wyjątkiem znajdującego się po drugiej stronie Dniepru Chersonia) w nadmorskim pasie, który stanowi pożądany przez Rosjan korytarz na Krym – zajęty w 2014 roku, ale połączony do tej pory z Rosją tylko mostem. Rosjanie nie mają więc interesu, żeby je zniszczyć (tu wyjątkiem jest Mariupol). Zapewne prędzej czy później dowiemy się, do jakich naruszeń praw człowieka doszło i na tych terenach. Rosyjskie siły okupacyjne chcą tam – jak w Donbasie – „oddać władzę” marionetkowym samorządom, których zadaniem będzie przyśpieszona rusyfikacja tych terytoriów. Niezależne NGO i międzynarodowe ciała jak Komitet Praw Człowieka ONZ czy OBWE zwracają również uwagę na naruszenia praw i obyczajów wojennych po stronie ukraińskiej – głównie chodzi o traktowanie jeńców, których zdjęcia i nagrania pojawiają się w mediach społecznościowych i stosowanie zabronionej konwencją amunicji kasetowej (Ukraina do niej nie przystąpiła). Organizacje te podkreślają jednak, że nie można tego porównać do rosyjskich działań. Miłada Jędrysik Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój". 27 czerwca 2008, 18:37 Ten tekst przeczytasz w 1 minutę Inne / Wojciech Grzedzinski Na sprawiedliwość czekał 20 lat. Ofiara żołnierskiej fali, niepełnosprawny Juliusz Widera, katowany przez swoich kolegów z wojska, otrzyma wreszcie zadośćuczynienie. 1,7 miliona złotych odszkodowania i ponad 8 tysięcy złotych comiesięcznej renty - tyle zasądził dzisiaj na rzecz byłego marynarza szczeciński Sąd Apelacyjny. Widera odbywał w Kołobrzegu zasadniczą służbę wojskową. Na okręcie wojennym znęcali się nad nim starsi koledzy z wojska. "Kazano mu na przykład robić po kilkaset karnych pompek, naśladować skoki strusia trzymając talerz między nogami, próbowano nawet na niego zrzucić torpedę. Poza tym były wyzwiska i wulgarne słownictwo. Wszystko rozgrywało się na okręcie" - opowiada rzecznik sądu apelacyjnego w Szczecinie, sędzia Janusz Jaromin. Efektem bestialstwa starszych żołnierzy był uszkodzony kręgosłup. Dzisiaj 42-letni Widera jest schorowanym człowiekiem. Często dochodzi u niego do kilkunastogodzinnego paraliżu. Jest niepełnosprawny, zażywa bardzo silne leki przeciwbólowe - dwudziestokrotnie mocniejsze od morfiny. W 1988 r. sześciu marynarzy skazano w procesie karnym za znęcanie się nad Widerą, jednego marynarza uniewinniono. Od tego momentu sąd rozpoznawał już sprawę z powództwa cywilnego. Procesy prowadziły sądy w Koszalinie i Gdańsku. Dwukrotnie wyroki uchylano i kierowano do ponownego rozpatrzenia. Od wyroku odwoływał się też sam Widera, który domagał się wyższej niż zasądzona w połowie lat 90. przez gdański sąd kwoty ok. 200 tys. zł. Poszkodowany chciał 4,5 miliona złotych odszkodowania. Piątkowy wyrok jest prawomocny. Stronom przysługuje jedynie prawo do wniesienia skargi kasacyjnej do Sądu Najwyższego. Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL Kup licencję Zobacz więcej Przejdź do strony głównej Dziś fala w wojsku to już historia. Ale w czasach PRL i w latach 90. dręczenie kotów, czyli młodych poborowych, przez dziadków, czyli starszych stażem kolegów, było normą i zarazem rytuałemGłuszenie kota, odpalanie zisa, dzika świnia, mucha - to tylko kilka określeń doskonale znanych starszym stażem poborowym, ale przede wszystkim tym, którzy stawiali pierwsze kroki w Ludowym Wojsku Polskim. W czasach PRL służba zasadnicza w wojskach lądowych trwała dwa lata, a w marynarce wojennej - nawet trzy. To dość czasu, by zorientować się w kwestii zasad panujących w armii. A ponieważ do wojska trafiali wszyscy zdrowi, młodzi mężczyźni, anegdoty i historie związane z mundurem wyrastały jak grzyby po deszczu. Wojskowa fala trafiła nawet do popkultury, o czym może się przekonać każdy, kto obejrzy słynny swego czasu film Feliksa Falka „Samowolka” z 1993 r. Byli żołnierze, jak jeden mąż, przyznają jednak, że obraz wyreżyserowany przez Feliksa Falka to gruba przesada. „Wydaje się, że kręcić go [film - red.] mogli ci, co słyszeli o wojsku tylko z opowieści kolegów przy wódce” - napisał w sieci jeden z niezadowolonych widzów oraz, jak można się domyślać, weteranów służby zasadniczej. Bez wątpienia na pobicia czy inne brutalne sceny nawet w wojsku z czasów PRL nie było miejsca. Nie oznacza to jednak, że życie kota było usłane różami.„Praca jest oczywiście dla kotów, a przypilnować ich musi wicerezerwa. Rezerwista winien leżeć na łóżku i nic go nie powinno obchodzić. Koty muszą przynieść mu śniadanie i kolację, czasami nawet obiad, umyć menażkę, wyprasować mundur itp. Kot powinien także, wchodząc do sali, stanąć w postawie zasadniczej, oddać honor i zameldować się jak przed oficerem: panie rezerwisto, szeregowy taki a taki prosi o pozwolenie do pozostania. Zapytany recytuje, ile szczęśliwych, słonecznych i bezrobotnych dni pozostało rezerwie do cywila. Bywają też bardziej rozbudowane wierszyki do meldowania” - czytamy w „Czerwonych pająkach” Józefa Marii Ruszara. Autor - w czasach PRL opozycjonista, a wolnej Polsce dziennikarz - służył pod koniec lat 70. w 36. Łużyckim Pułku Zmechanizowanym, a jego świadectwo jest tym cenniejsze, że opracowali je naukowcy z Instytutu Pamięci Narodowej. „Czasami czuję się jak badacz w batyskafie, obserwujący egzotyczny świat podwodnych potworów” - ta fala?Trudno odpowiedzieć na pytanie, skąd wzięło się zjawisko fali w Ludowym Wojsku Polskim. Tym bardziej że w literaturze najczęściej opisuje się perypetie kotów, ale nie to, skąd wziął się zwyczaj ich prześladowania. Bezcenne są oczywiście świadectwa tych, którzy odczuli władzę starszych kolegów na własnej skórze. Ale zacznijmy od teorii. Wiadomo, że powstawanie nieformalnej hierarchii, nawet w tak sformalizowanej strukturze jak wojsko, to nic nowego. Ktoś, kto zaczyna karierę w jakiejś formacji, zawsze jest traktowany jako obcy, który musi się nauczyć panujących zwyczajów. Już w czasach II Rzeczypospolitej nie tylko młodzi żołnierze, ale nawet początkujący oficerowie musieli się liczyć z tym, że na szacunek kolegów trzeba sobie zasłużyć. Najszczęśliwszy moment dla każdego poborowego - dzień powrotu do normalnego życia. Charakterystyczne chusty szykowano całymi tygodniami, jeszcze w koszarach- To problem dużo starszy, niż mogłoby się wydawać. Swego rodzaju wkupywanie się w łaski kolegów można było obserwować w armii carskiej, a nawet legionach rzymskich. Zawsze istniał obyczaj wprowadzenia młodych wojowników do towarzystwa. Dla wszystkich zamkniętych środowisk, a takim jest również armia, zdaje się to naturalne - w rozmowie z „Nasza Historią” zapewnia gen. Stanisław Koziej, były szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, który pierwsze kroki w wojsku stawiał w połowie lat 60. ubiegłego wieku. Dodaje, że to, co nazywamy falą, miało raczej „charakter sympatycznych żartów”, ale zdarzały się nadużycia godne potępienia. - Faktycznie, czasem dochodziło do znęcania się starszych żołnierzy nad kolegami. Takie wypaczenia tradycji to przestępstwa, które należy ścigać, jak we wszystkich innych dziedzinach życia społecznego - podkreśla wojskowy. Z nieoficjalnych relacji żołnierzy, którzy wspominają tamte czasy, wynika, że brutalna fala przyszła do Ludowego Wojska Polskiego przede wszystkim ze Wschodu. Życie poborowych z Armii Czerwonej było prawdziwą gehenną w porównaniu do tego, co przechodzili Polacy wcielani do wojsk PRL. Co ciekawe, spory wpływ na wzrost przemocy w szeregach LWP mieli... więźniowie! Trzeba bowiem pamiętać, że oni także lądowali w armii. Jedna z jednostek karnych, chyba najsłynniejsza, mieściła się w Orzyszu. Trafiali tam nie tylko ci, którzy samowolnie opuścili swój posterunek czy nie wylewali za kołnierz podczas służby. Jak już pisaliśmy w „Naszej Historii”, na pobyt mogli także liczyć działacze opozycji, a obok nich i zatwardziali recydywiści. - Subkultura [gitowców - red.] powstała w kryminale, ale w podziemiu. Wartością, wokół której zrzeszali się „git ludzie”, było obalenie komunizmu. To był polityczny wątek walki wewnętrznej w społeczeństwie, czystości, utrzymania polskości - w rozmowie z Fundacją „Animacja” przyznał jeden z byłych Żeby nie myśleć, żołnierze musieli wykonywać najbardziej absurdalne zadania. Właśnie po to, żeby nie przyszło im do głowy, że jakiś rozkaz jest bez sensu. Te wszystkie anegdoty o szorowaniu korytarza szczoteczką do zębów czy zamiataniu schodów pod górę są prawdziwe. Tak to właśnie wyglądało i spełniało swoją funkcję - kilka lat temu na antenie Polskiego Radia stwierdził Antoni Pawlak. To on napisał „Książeczkę wojskową”, reporterską relację z armii, która po raz pierwszy pojawiła się w drugim obiegu pod koniec lat 70. W razie potencjalnej agresji razem ze swoją kompanią saperów miał rozminowywać pola minowe. Z pewnością pobytu w Ludowym Wojsku Polskim dobrze nie relacji Pawlaka, w III RP dziennikarza i rzecznika prezydenta Gdańska, wynika, że fala, ale też armia jako taka, była zdominowana przez przemoc. Jego zdaniem niszczono tam ludzi. „Większość strasznych rzeczy, które działy się w wojsku, nijak się miała do przepisów. Były wymysłem kadry albo starego wojska, czyli fali. Po to, żeby utrzymać dyscyplinę, porządek” - relacjonował Pawlak. Podkreślał, że taki system świetnie funkcjonował. I wcale niełatwo było się przeciwstawić. „Kiedy pisało się skargę na oficera, on dostawał ją pierwszy. Jedyną instytucją, do której można było napisać skargę, poza drogą służbową, był Główny Zarząd Polityczny Wojska Polskiego” - wspominał. Jak mówił, w pułku nikt nie bał się niczego bardziej niż kontroli. A ta była standardową procedurą po każdym donosie. Co ciekawe, Antoni Pawlak zapewnia, że nawet jako starszy stażem wojskowy nigdy nie miał pokusy, by gnębić młodszych kolegów. „Próbowałem kiedyś pomóc młodemu żołnierzowi, który był strasznie tłamszony. I zauważyłem, że on się mnie coraz bardziej boi, z każdym słowem. Myślał chyba, że mój pomysł na to, jak go zgnoić, był na tyle wyrafinowany, że go nie rozumie. Ale była też gotowość i przyzwolenie ze strony młodych [na falę - red.]: tak musi być, musimy przez to przejść” - opowiadał autor „Książeczki wojskowej”. Zupełnie inne podejście cechowało z kolei Józefa Ruszara. Z lektury „Czerwonych pająków” wynika, że wręcz czekał na świeży narybek. Czy można nazwać go sadystą? On sam siebie określa mianem „badacza”.Przysięga młodego rocznika podchorążych, rok 1982„Podnieciłem się naukowo. Rysiek nie lubi tego typu imprez. Jest zresztą z tych, którzy muchy nie skrzywdzą. Gdy ma wydać rozkaz żołnierzowi, to widzę, jak się męczy (...). Mimo to Rysiek wie, że potrzebuję tego typu doświadczeń i obserwacji, bo jest jednym z wtajemniczonych. Często nosi moje listy, a czasami przechowuje moje notatki” - pisał w wojsku Ruszar. A nawet przyznał się, że podjudzał kaprali do „zabawy” z jednym z kotów! Sytuacja, którą opisano w książce, dla nieszczęśnika skończyła się dobrze. Wyszedł cało z opresji i przynajmniej tym razem nie padł ofiarą bardziej doświadczonych stażem poborowych. Fala mierzona centymetremChociaż relacje Ruszara i Pawlaka różnią się, łączy je czas powstawania - oba teksty zostały napisane podczas służby w latach 70. Punktem zbieżnym jest także słownik czy też leksykon żołnierskiej gwary. I choć dostępne źródła mówią, że fala nie była praktykowana wszędzie, to jednak w obydwu publikacjach można znaleźć słownictwo, które jej dotyczy. Dlaczego? Być może ze względu na zachowanie kadry zawodowej. „Sekcja polityczna próbuje z tymi zwyczajami walczyć, jednak robi to bez specjalnego przekonania. I nic dziwnego (...). Próby walki z tymi zwyczajami na szczeblu kompanii kończą się przeważnie sromotną klęską kadry. Prowadzą do sytuacji, kiedy nikt nie pracuje. Starzy, bo nie wypada ze względu na falę, a młodzi, bo co mamy być gorsi” - czytamy na kartach „Książeczki wojskowej”. Ale do tym, jakie miejsce w szeregu zajmował żołnierz, decydował przede wszystkim staż. A Ludowe Wojsko Polskie wzywało swych obywateli na dwuletnią albo trzyletnią służbę - do żołnierskich warunków na dłużej musieli przywyknąć marynarze, więc i koty musiały cierpieć dłużej. Ci, którzy przebywali w armii najkrócej, byli określani sierściuchami czy kubusiami. Mieli przed sobą od 365 do 725 dni służby. Kolejny szczebel to wicerezerwiści - tym do odbębnienia zostało od 184 do 365 dni służby - i wreszcie rezerwa, czyli ci, którzy wracają do cywila najpóźniej za pół roku. Odrębną kategorię stanowili marynarze. I wcale nie chodzi tu o żołnierzy marynarki wojennej, ale wojskowych ukaranych aresztem. Nie dość, że najczęściej musieli doliczyć do swojej służby okres kary, to jeszcze mieli do odsłużenia aż dwa tygodnie więcej! Inne określenie dla członków tej grupy odnotowane przez Ruszara to dziadek. Tym mianem byli nazywani wojskowi, którzy lada dzień mieli przejść do podkreślić, że w różnych jednostkach określenia te mogły być modyfikowane, wiązały się z innymi przywilejami czy obowiązkami. Przykładowo: w sieci można na przykład znaleźć kategorię cywila, który wyjdzie z wojska za 50 dni. Niezależnie od tego, gdzie który żołnierz służył, wojskowy zwyczaj związany z kotami miał jednak jeden wspólny mianownik. Niemalże wszędzie znane było pojęcie „meldowania fali”. O co chodzi? „Na stołówce żołnierskiej po zjedzeniu obiadu odrywa się kolejny centymetr z metra krawieckiego i uderzywszy łyżką trzykrotnie w stół, głośno krzyczy się cyfrę, czyli liczbę dni, które zostały jeszcze do odsłużenia. Przywilej ten dotyczy wyłącznie rezerwistów” - objaśnia Józef Ruszar. „Jeśli swoją falę próbuje meldować jakiś sierściuch, jest odpowiednio doceniany przez falowca i nikogo to nie dziwi” - tłumaczy meandry tego zwyczaju Antoni Pawlak. Nie zawsze „rozrywki co niemiara” Na kartach „Czerwonych pająków” można wyczytać, że starsi stażem wojskowi zacierali ręce na przybycie młodszych kolegów. Specjalnie na tę okoliczność układano wierszyki czy tworzono przyśpiewki. Naturalnie wszystko zależało od jednostki, w której powstawały. Z „podręcznego leksykonu wojskowego” opisanego przez Ruszara poznamy, hm, tradycję 6. Łużyckiego Pułku Zmechanizowanego z lat 1978-1979. Na pierwszy ogień autor bierze WSW (Wojskowa Służba Wewnętrzna) i „wycieczkę do trójmiasta”. O co chodzi? W tej „zabawie” pierwsze skrzypce grali kaprale, którzy szkolili świeży narybek. Najpierw proponowali zapisy do WSW i wycieczkę. Jak nietrudno się domyślić, chętnych nie brakowało - wszak służba w żandarmerii to prestiż, a też wyjściem z jednostki nikt nie wzgardzi. Pokazy sprawności podczas przysięgi wojskowej kolejnego rocznika poborowych, rok 1995 - fala wciąż była wtedy w wojsku jednym z najtrwalszych spadków po PRLJak kończyła się „zabawa”? „Ci, którzy zgłosili się do WSW, dostają Wodę, Szmatę, Wiadro i zmywają korytarz. Turyści zaś zwiedzają »trójmiasto«, czyli zazwyczaj łączone trzy pomieszczenia: kibel, umywalnię i palarnię. No i grzeją rejony aż miło... Zaskoczonych honoruje rechot starego wojska i wrzask: Biegiem! Bieg!, Co, jeszcze się burzy? Biegiem, bo przep....ę [sadystyczna forma znęcania się - red.], kocie jebany!” - cytuje Józef Ruszar. Odzywki z pewnością są wulgarne, ale zmuszanie do sprzątania to jeszcze nie żadne tortury. Chociaż oczywiście zdarzały się bardziej agresywne zwyczaje. Przykładowo za taki można uznać głuszenie kota. Delikwent był zobowiązany, żeby włożyć głowę do blaszanej szafki, a starszyzna niespodziewanie biła w nią taboretem. „Kot wyskakuje ogłuszony. Potem bierze się następnego kota” - tłumaczy autor „Czerwonych pająków”.Za jedną z bardziej brutalnych form gnębienia kotów należy również uznać formę fali nazywaną motylem. Nie ma co ukrywać, w tym przypadku w grę wchodził nawet areszt za zbiorowe pobicie. Ale nie ma się co dziwić, skoro jeden z kubusiów był trzymany przez kolegów za ręce i nogi, a reszta tłukła go pasami po tyłku... W tym wypadku dziadki czy rezerwiści musieli się dwa razy zastanowić. Bo jeśli donos okazałby się skuteczny, czekałby ich dłuższy pobyt w Ludowym Wojsku Polskim. A tego niemal wszyscy próbowali uniknąć. Zdarzały się i tragedie, ale też próby ucieczki. Rezerwiści wracają do domu po służbie wojskowej. Wrocław, przełom lat Józefa Ruszara czytamy nawet o wisielcu. „Jakby cały czas jechał na szmacie i szczocie, dostawał więcej w pizdę, toby nie miał czasu na głupstwa” - komentował ktoś. „Młody nie powinien mieć czasu, bo o domu myśli, o dziewczynie, o wódce” - stwierdził kto inny. Zgodnie z książkową relacją podobne komentarze były nagminne. Jedno jest pewne: sprawa odbiła się szerokim echem, a ostatecznie stwierdzono, że młodzian z Hrubieszowa targnął się na swoje życie w związku z wydarzeniami na tle rodzinnym. Oczywiście o fali nikt nie wspominał. Ale może wcale nie chodziło o nią? Poborowi robili wszystko, byle tylko wyrwać się do cywila. Jak pisze Antoni Pawlak, niektórzy byli w stanie pociąć się żyletką (na całym ciele), rzucać w zawodową kadrę taboretami czy nawet symulować nocne moczenie. Znalazł się i taki delikwent, który po trzech dniach skoczył z nożem od niezbędnika na dowódcę. Zresztą, trudno się dziwić, bo niechęć do Ludowego Wojska Polskiego nie była niczym nadzwyczajnym. „Lepiej świni dać kotleta, niż pozostać tu na trepa” - mówi jedno ze znanych powiedzonek z lat 70. Słupski sąd okręgowy oddalił pozew Tomasza W., byłego żołnierza 7. Brygady Obrony Wybrzeża, który twierdził, że jego ciężka choroba jest skutkiem fali w wojsku. Dzisiaj do sądu wpłynęło odwołanie w tej W., 32-letni dzisiaj, schorowany mężczyzna, mieszkaniec małej wsi pod Kościerzyną. Niezdolny do samodzielnej egzystencji. Nieporadny. Bez pracy. Bez życia osobistego. Prawie bez środków do życia. Uznany za upośledzonego. Zdany na opiekę matki. Tak jednak nie było od zawsze. Wcześniej nigdy się nie leczył. W rodzinie chorób nie było, a jako młody chłopak został wcielony do wojska z kategorią A. W 2003 roku Tomasz W. najpierw trzy miesiące przebywał w Ostródzie, później został przeniesiony do 7. Brygady Obrony Wybrzeża w Słupsku. Po kilku miesiącach młody żołnierz trafił do szpitala psychiatrycznego. Adwokat Wojciech Kaczmarek nie ma wątpliwości, że schizofrenia stwierdzona u Tomasza W. jest skutkiem żołnierskiej fali. Bo młody, cichy chłopak ze wsi kaszubskiej był maltretowany przez żołnierzy starszych stopniem lub stażem - fizycznie i psychicznie. To wulgarne traktowanie, wyśmiewanie, zastraszanie, upokarzanie, zmuszanie do wykonywania poniżających czynności. Starsi wywracali mu łóżko, kazali czyścić buty i "kible", zmuszali do robienia karnych pompek. Na śpiącego rzucali koce i szmaty do mycia podłóg, ręczniki zabrudzone kałem, oddawali na niego mocz. W styczniu 2004 roku Tomasz W. w izbie żołnierskiej był szarpany za mundur, a w lutym na korytarzu I kompanii zmechanizowanej został pobity pięścią po głowie przez Łukasza M. z Lęborka. Pokrzywdzony był pokaleczony, miał siniaki i obrzęk twarzy. Łukasz M. został za to skazany w zawieszeniu przez sąd garnizonowy w Gdyni. Sprawca, karany wcześniej w cywilu, w jednostce był pięciokrotnie wyróżniany. W czasie służby stan Tomasza W. wciąż się pogarszał. Nie chciał wracać do jednostki z przepustek. "Koledzy" grozili mu, że jeśli cokolwiek zgłosi przełożonym, będzie wtedy na samym na dnie hierarchii, a polecenia będą jeszcze bardziej wymyślne. Żołnierz doznawał wewnętrznego lęku, poczucia zagrożenia. Zaczął słyszeć głosy komentujące jego zachowanie, miał poczucie, że wciąż jest obserwowany. Zamknął się w sobie. W szpitalu w Słupsku stwierdzono zaburzenia psychotyczne. Tomasz W. został zwolniony z wojska. Mimo leczenia choroba pogłębiała się. Były zołnierz trzykrotnie próbował się zabić, zaczął się okaleczać. Wyrok zapadł w gdańskiej klinice - choroba nieuleczalna. Tomasz W. domagał się, by słupski sąd okręgowy zasądził dla niego od jednostki 250 tys. zł zadośćuczynienia za krzywdy oraz 300 tys. zł odszkodowania za utracone zarobki. Z odsetkami od września 2004 roku to prawie milion złotych. Na procesie pieniędzy Skarbu Państwa strzegła Prokuratoria Generalna. Zdaniem jej prawników, odpowiedzialność nie dotyczy Skarbu Państwa, lecz poszczególnych żołnierzy, skazanych w procesach według wojskowych, w jednostce fali nie było, a przypadku Tomasza W. nikt nie pamiętał. Ówczesny dowódca słupskiej JW 1872 Ryszard B., szef sztabu Wiesław S. i dowódca drużyny zaopatrzenia w jednostce Jacek P. zgodnie przed sądem zeznali, że za ich czasów w jednostce nikt nie zgłaszał, że jest gnębiony. No, może tylko "pobili się jacyś żołnierze". - Nie wiem, nie pamiętam, co to jest lub raczej była fala w wojsku - tak mówili wojskowi. Ale nie pamiętali również, że podpisali dokumenty, dotyczące prześladowców Tomasza W. "Nie składam wniosku o ściganie karne Łukasza M. i Kamila Ż. za znieważenie słowami powszechnie uznanymi za wulgarne, wywracanie łóżka, poniżanie". Pod koniec października sąd (wydział cywilny) oddalił żądania byłego żołnierza, mimo że miał do dyspozycji akta sprawy karnej jego pobicia. Dzisiaj Wojciech Kaczmarek składa odwołanie. - Sąd uznał, że nie ma związku przyczynowo-skutkowego między wojskiem a chorobą. Biegli psychiatrzy stwierdzili w opinii, że medycyna nie ustaliła przyczyn schizofrenii. Dotąd nie przeprowadzono badań, że może to być stres. Ja uważam, że jest duże prawdopodobieństwo, że choroba ujawniła się wskutek znęcania nad żołnierzem. Tego uczy logika, doświadczenie życiowe, a także orzeczenia Sądu Najwyższego - twierdzi mecenas. - Biegli przyznali jednak, że istnieje związek czasowy między pobytem w wojsku a adwokat najbardziej podkreśla fakt, że - zdaniem sądu - fali w ogóle nie udowodniono, bo nie potwierdzili jej świadkowie. - Dowódcy udawali, że fali nie ma. Żołnierze nie pamiętali. Jednak potwierdzali zeznania, które złożyli w sprawie karnej. Adresów niektórych świadków nie można było ustalić, więc ci nie zeznawali - mówi Wojciech Kaczmarek. - Moim zdaniem sąd zlekceważył zakończone skazaniem postępowanie karne toczące się przed polskim sądem! Dwudziestu dwóch żołnierzy rosyjskich zginęło od początku roku w wyniku "fali", a 193 popełniło samobójstwo - poinformowało rosyjskie Ministerstwo Obrony. 211 żołnierzy straciło natomiast w tym roku życie z powodu wypadków, 55 zginęło w Czeczenii, a jednego uznano za 2004 r. organizacja obrony praw człowieka Human Rights Watch opublikowała raport informujący o setkach samobójstw i tysiącach dezercji spowodowanych przemocą fizyczną, znęcaniem się i gwałtami w armii danym rosyjskiej prokuratury wynika, że w 2005 r. 550 rosyjskich oficerów zostało skazanych za dopuszczanie się przemocy na jakość naszego artykułu:Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

ofiary fali w wojsku